Przejdź do głównej zawartości

Gruzja w tydzień (cz. III: Kaukaz - Batumi)

 
KAUKAZ

Droga do granicy z Rosją jest jak przygoda w zupełnie innym świecie. Każdy jej kilometr jest zupełnie inny i kompletnie nie podobny do reszty. Dwieście kilometrów trasy, która rozpoczyna się wśród niewielkich pagórków, a kończy pomiędzy wielkimi zboczami gór Wielkiego Kaukazu. Cały ten północny region Gruzji jest jak niepasujący element układanki. Coś, co osobiście nazwałem małą Islandią.

Gruzińska Droga Wojenna, bo tak nazywa się trasa wiodąca do Władykaukazu, była wykorzystywana jako szlak już w starożytności. Jako jedyne połączenie północy z południem służyło do marszu armii rzymskiej, perskiej i mongolskiej. Swoją nazwę zyskała w XIX wieku, kiedy obszar Zakaukazia był podbijany przez Rosję. Rosjanie zaczęli modernizować szlak pod względem militarnym. Droga została poszerzona, utwardzona, a wzdłuż niej pobudowano różnego rodzaju obiekty militarne. Udział w tym historycznym wydarzeniu miał Polak - Bolesław Statkowski. To on zaprojektował nową szosę, a następnie w 1861 nadzorował całość prac podczas jej rozbudowy.

W 2010 roku miało miejsce ponowne otwarcie przejścia granicznego z Rosją. Dzięki temu, droga ponownie jest używana jako trasa handlowa. Niezliczona ilość ciężarówek codziennie pokonuje ten sam fragment drogi. Nie raz zdarzają się takie momenty, że kiedy kolejki przy granicy są długie, policja zatrzymuje tiry jeszcze na terenie Gruzji, tworząc przy tym kilkukilometrowe "korki". 

Naszym celem jest Stepancminda. Ostatnie duże miasto na tej trasie znajdujące się zaledwie 12 kilometrów od granicy. Tuż obok niego znajduje się klasztor Cminda Sameba i jedna z najwyższych gór Gruzji - Kazbek, której wysokość wynosi 5033 m n.p.m. Od samego początku spodziewałem się rewelacyjnych widoków, ale całość trasy na bardzo długo pozostanie w mojej pamięci.



Pierwszym ciekawszym miejscem, które "odkrywamy" jadąc Drogą Wojenną jest Twierdza Ananuri. Budowla ta umiejscowiona jest na zboczu gór tuż szerokiej doliny. Miejsce idealne na fortyfikację.
Twierdza powstała na przełomie XVI i XVII wieku. Została zbudowana tak, żeby przetrwać długotrwałe oblężenia. Ponoć istniało nawet podziemne przejście na dół w okolice małego jeziora, żeby móc zdobywać pożywienie podczas odcięcia ich dostaw.


Władze Sowieckie, które usilnie niszczyły kulturę w państwach im podległych, planowały zatopienie twierdzy podczas budowy pobliskiej tamy i jeziora Żinwali. O dziwo ugięły się one pod głośnym sprzeciwem mieszkańców Gruzji. Zamiast tego władze zamalowały wszystkie ściany białą farbą w kościele znajdującym się na terenie twierdzy. Większość XVII wiecznych malowideł została zniszczona, a konserwatorom udało się odkryć tylko nieliczne ich fragmenty. 

O tej porze roku jezioro Żniwali jest praktycznie puste. Zacznie napełniać się dopiero jak stopnieją lodowce i śniegi w wyższej części Kaukazu. Tafla wody podniesie się wtedy o kilkanaście metrów w górę tworząc "lustro", od powierzchni którego będą odbijać się okoliczne pagórki.

To, co mnie najbardziej zaciekawiło podczas dalszej jazdy w stronę Stepancmindy były stare Kamazy, które snuły się po stromych zboczach gór. Widać było, że pomimo z 30-40 lat jazdy po drogach, kolejne kilometry nie są im straszne. Widok dziurawej jezdni, krzywych słupów i starych poniszczonych domów bardziej przypominał mi odległą Kamczatkę, aniżeli kraniec Europy. A kolejne fragmenty trasy utwierdzały mnie w przekonaniu, że ta część Gruzji w niczym nie przypomina tego, co do tej pory widziałem w życiu.

Po ponad godzinie dalszej jazdy droga stawała się już bardziej serpentynowata. Busik, którym jechałem, z trudem miał miejsce na wymijanie kolejnych tirów, wlokących się pod coraz to bardziej strome góry. W tym miejscu zielona trawa ustąpiła miejsce śniegowi. Jedyną rzeczą, która chroniła nas od spadnięciem kilkaset metrów w dół chroniła nas wątpliwej jakości barierka, która zdawać się była pamiętać jeszcze czasy Stalina.

Po kolejnych kilkudziesięciu minutach wolnej jazdy i licznych zakrętów dojeżdżamy do przełęczy krzyżowej. Jest to najwyższy punkt na tej trasie wynoszący 2395 m n.p.m. Moja pierwsza styczność ze śniegiem była mocno wątpliwej przyjemności. Biały puch, pokrywający ziemię na pierwszy rzut oka wydawał się małej głębokości, lecz co drugi mój krok powodował, że zakopywałem się nogą ponad kolana w śniegu. Obok trasy w 1824 roku został postawiony krzyż podający wysokość punktu
Pomnik miał może z dwa metry wysokości, a otoczony był jeszcze wyższą warstwą śniegu. To świadczy o tym jak bardzo początkowo się myliłem co do jego grubości. ;)

Miejsce te pozwoliło mi nie tylko popodziwiać widoki, ale poobserwować ruch na drodze. Sznur tirów wydawał się nie mieć końca, ale najbardziej podziwiałem kierowców, którzy pokonują tą trasę pewnie niejednokrotnie. Wąska droga, miejscami znajdująca się tuż nad urwiskiem i duży ruch w obydwu kierunkach.
Trzeba mieć nerwy i doskonałe wyczucie, żeby nie popełnić błędu, który możne skończyć się tragicznie, a dodając do tego styl jazdy ludzi na wschodzie...;)

Po chwili odpoczynku wyruszamy w dalszą drogę. Od tej pory powinniśmy jechać już w dół. Ten fragment trasy przypominał jeszcze bardziej wyprawę na koniec świata. Dookoła stało się już całkowicie biało i tylko szary asfalt wyznaczał jeszcze jakikolwiek kierunek w stronę cywilizacji. Jezdnia co chwile ostro skręcała o 180 stopni raz w prawo, raz w lewo. Miejscami wiodła przez ciasne tunele, których ściany oświetlały nam tylko i wyłącznie światła powoli wymijających nas ciężarówek. 



W końcu po kolejnej godzinie jazdy docieramy do Stepancmindy. Miasteczko przypomina jedną z tych wiosek leżących gdzieś w dalekich Himalajach, do których ludzie tak ochoczo chcieliby jeździć. Otoczone praktycznie ze wszystkich stron górami, które co kilka minut są przykrywane przez gęste niczym wata chmury.  
Stepancminda jest to historyczna nazwa tego miasta. Kilka lat po zajęciu Gruzji przez bolszewików, zmienili oni nazwę na Kazbegi. Miała ona upamiętniać lokalnego przywódcę, który krwawo tłumił lokalne antyrosyjskie rewolucję. Nazwę przywrócono kilkanaście lat temu podczas kadencji Saakaszwilego. Nie sposób tutaj nie wtapiać wzroku w kilku kilometrowe szczyty oraz kontrastujące do nich małe domki wybudowane w ciekawej architekturze.

 

Drogę do klasztoru Cminda Sameba, o którym wspominałem już wcześniej, możemy pokonać na kilka sposobów. Jest opcja drogi na piechotę, którą niektórzy chętnie wybierają pomimo ponad 5 kilometrowej trasy i prawie 400 metrowej różnicy w terenie. Inną możliwością jest dojazd konno oraz małymi samochodami z napędem 4x4. Są to najczęściej przerobione Toyoty sprowadzane bezpośrednio z Japonii. Co ciekawe, większość z nich ma kierownicę po prawej stronie mimo panującego w Gruzji ruchu prawostronnego. Tym ostatnim transportem zamierzamy dotrzeć do klasztoru.
Wsiadamy do samochodu. Niestety nie pamiętam imienia kierowcy, który zawoził nas do klasztoru, ale jedynym językiem którym mogliśmy się z nim dogadać był rosyjski.
Trasa na górę wiedzie najpierw przez malutką dolinę pokrytą ładną i gładką asfaltową drogą, po której łatwo rozwinąć ponad 120 kilometrów na godzinę, co również mogliśmy doświadczyć dzięki dość ciekawemu, wschodniemu stylu jazdy.




Droga jednak po kilku chwilach gwałtownie się zwęża. Liczne zakręty i serpentyny miotają nas to na prawo, to na lewo. Trasa w pewnej chwili się urywa i wiedzie przez mały kanionek powstały z wysokiej warstwy śniegu. Kierowca próbuje udowodnić osiągi swojej maszyny, przejeżdżając przez wały powstałe z białego puchu na pełnej mocy. Auto podskakuje niemiłosiernie w górę i w dół. Na jego twarzy nie widać praktycznie żadnej emocji. W końcu co się dziwić, robi to zapewne nie od dzisiaj...
 Po kilku podskokach i poślizgach na śniegu ukazują się rysy klasztoru. Ostatni etap drogi to nowy asfalt, położony niecały rok temu. Podobnie jak na początku jest to idealny moment, żeby pokazać prędkości starej Toyoty.

Dotarliśmy w końcu do końca trasy. Znajdujemy się teraz na wysokości ponad dwóch kilometrów. Dookoła widać już tylko śnieg, a w oddali pojawia się i znika szczyt Kazbeku.
Spod klasztoru rozpościera się znakomity widok na Stapancminde, a także okoliczne góry. Chłodny wiaterek i lekki opad śniegu pozwalają wczuć się w ten niezwykły klimat. Jak popatrzymy na miasteczko, to możemy poczuć się niczym w Himalajach. Z kolei kiedy popatrzymy na Kazbek, dostrzegamy piękno tej krainy przypominającej mi, jak już wspominałem, małą Islandię. 





















Na Gruzińskiej Drodze Wojennej możemy dostrzec jeszcze jedną ciekawą rzecz, przy której warto stanąć. Jest to pomnik przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej. Z daleka wygląda jak mały teatr, albo jakiś niedokończony górski obiekt. Dopiero z bliska możemy dostrzec wymalowaną na nim historię Gruzji.
Budowę pomnika ukończono w 1983 roku. Powstał on dla uczczenia 200-lecia "przyjaźni" gruzińsko-rosyjskiej. Dlaczego przyjaźni w cudzysłowie? Cofnijmy się zatem o te dwa wieki.
W XVIII wieku Gruzja była rozbita na kilka "państewek". Jednymi z nich było Królestwo Kartlii i Kachetii (Gruzja Wschodnia). Ponieważ region ten był napadany często przez Persów i Turków, władca Herakliusz II czynił starania do doprowadzenia sojuszu z jakimś państwem. Na pomoc przyszła Katarzyna II, która zgodziła się pomóc, a mówiąc dokładniej, to wziąć królestwo pod swój protektorat. Władcy podpisali w 1783 tzw. traktat gieorgijewski. Skończyło się jak skończyło. Rosja nie wywiązała się z podpisanych postanowień, dążąc do osłabienia regionu, a następnie jego wcielenia. Stało się tak w 1801 roku, wraz z resztą gruzińskich królestw. Przyjaźnią nazwać to nie można, bo na ziemiach była prowadzona szeroka rusyfikacja.

Odpowiedzią na nią i na słabe warunki życia były liczne bunty. Sytuacja trwała praktycznie do 1918 kiedy to Gruzja odzyskała niepodległość jako część Republiki Zakaukazkiej. Widać również kilka analogii do historii Polski, stąd też Gruzini bardzo utożsamiają się z nami i naszą historią.

Wracając do pomnika, to pomimo niezbyt dużej wysokości, bo porównywalnej do Przełęczy Krzyżowej, rozpościera się stąd przepiękny widok. Kiedy odwiedzałem to miejsce, było dookoła pokryte licznymi śniegami tworząc przy tym bardzo minimalistyczny krajobraz. Temperatura też nie należała do wysokich, a wiatr szalał niemiłosiernie. Człowiek znowu poczuł się jak na końcu świata, ale dla takich widoków warto się było tam zatrzymać.

 

















 

BATUMI 

 


"Batumi, ech Batumi
Herbaciane pola Batumi
Cykadami dźwięczący świt
Świadkiem był szczęścia chwil."

Batumi w czasach PRL-u było marzeniem nie jednego Polaka. Kurort nad morzem Czarnym wydawał się szczytem egzotyki. Blok wschodni dawno upadł. Jak poradziło sobie miasto w nowych czasach?

Opowiedzmy sobie wszystko od początku. Przed powstaniem Batumi znajdowała się tu rzymska twierdza. Na jej gruzach Gruzini zbudowali nowe miasto, które w XVII wieku zostało zajęte przez Turków. Ponad sto lat później dzisiejszy kurort trafił pod panowanie Rosjan. Początek XX wieku to czas szybkich zmian. Najpierw miasto znajdowało się ponownie w rękach Turków, potem Anglików, a następnie do sowietów. Po rozpadzie Związku Radzieckiego region stał się... państwem autonomicznym (Republika Adżarska). Posiadała własnego prezydenta i pomimo formalnego przynależenia do Gruzji pozostawała de facto poza jej kontrolą. Po rewolucji w 2004 roku i zagrożeniu zbrojnym konfliktem Adżaria zjednoczyła się z Gruzją. Region aktualnie funkcjonuje na zasadach regionu autonomicznego, posiadając własną flagę i lokalny rząd. 

 






Od tamtej pory Gruzja sporymi nakładami finansowymi próbuje odbudować popularność Batumi. Skąd pieniądze na tak wielkie inwestycje? Otóż z ropy naftowej.
Już w czasie panowania rosyjskiego miasto stało się dużym ośrodkiem przetwórstwa ropy naftowej. Rosjanie zbudowali linię kolejową łącząca Batumi z Azerbejdżanem, dzięki której można było ją szybko transportować. Obecnie linię kolejową zastąpiły rurociągi, ale port morski nadal pozostaje ważnym punktem w dystrybucji ropy.
Gruzja dzięki zarobionym pieniądzom inwestuje w rozwój turystyki. W Batumi powstaje gigantyczna ilość hoteli. Jest to w zasadzie miasto kontrastów. Szklane i wysokie drapacze chmur nijak pasują do małych i obskurnych bloków pochodzących z czasów Związku Radzieckiego. Niestety z jednej strony miasto jest bardzo różnorodne, a z drugiej strony cierpi na tym jego estetyka. Batumi z daleka wygląda jak gigantyczny park rozrywki, aczkolwiek jest tu co robić nawet wieczorami. Możemy wybrać się na pokaz fontann, do delfinarium, albo chociażby przespacerować się pośród bajecznie podświetlonych nocą budynków.

Zakrojone inwestycje prowadzone od czasów Saakaszwilego nie opierają się oczywiście tylko na budowie hoteli. W mieście zbudowano ponad 8 kilometrową promenadę, wieżę alfabetu, a także wieżę...czaczy, z której w wybrane dni tryskała wódka. Niestety dziś już źródełko szczęścia dla tak wielu osób pozostaje wyschnięte, a gdzieniegdzie żartuje się, że to Rosjanie i Polacy wszystko wypili ;)
Chaotyczna zabudowa Batumi ma jednak swój urok. Jest to jedno z miast, do którego pod względem fotograficznym bardzo chętnie bym wrócił. Różnorodność budynków jest niesamowita. Z jednej strony mamy bloki przypominające te w Hongkongu, z innej secesyjne kamienice, a jeszcze z innej wysokie wieżowce o bardzo różnych kształtach. Miasto leży również w klimacie subtropikalnym (rosną tu nawet bambusy), ale nie wiem czy wybrałbym to miasto ze względu na bliskość do morza. Bo jeśli miałbym odpoczywać na plaży, to wybrałbym jednak mniej kamieniste niż te, które ma Batumi.
A co jeśli chodzi o słynne pola herbaciane? W ostatnich latach wraca moda na ich uprawę, a co jak co, moim zdaniem warto, bo herbata z Gruzji jest przepyszna. ;)


 

"Z ciężkim sercem żegnamy Gruzji brzeg
Śpiew twój dźwięczny jak drogi echo biegł
Dziś gdy oczy przymkniemy widzimy znów
Obraz ten, to marzenie naszych snów.